Kategoria ogrodowa Abor – Marek Chojnacki (Poznań)
wspomnienie
ogród pana błyszczyńskiego jest pusty
jak stuletni grób
splądrowany
zrecytowany
raz na zawsze
ogród pana błyszczyńskiego brzydko pachnie
resztkami poezji
z gnijących słów
uwalnia się
nadleśmian potasu
a może patosu
ogród pana błyszczyńskiego czeka na Boga
jedyny wyraz pisany z dużej litery
ogrodnik
ogrodnik jaśnie pana hrabiego
miał wzrostu metr siedemdziesiąt
a gdy stawał na podnóżku
sięgał nawet dużo wyżej
ogrodnik jaśnie pana hrabiego
pracował przy różach a
róże pracowały przy nim
same piły wodę
i same pięły się w górę
do ustalonej wysokości
metr osiemdziesiąt
bo tyle mierzył pan hrabia
w jaśniejącym jak słońce
słomkowym kapeluszu

I miejsce – Mgliste -Agnieszka Mohylowska (Kaźmierz)
Po śmierci Adama
Do ogrodu powraca bosa, zbiera
znajome zapachy i szelesty. Je nasiona
kwiatów, wśród omszałych kamieni
zgarnia kawałki mgły.
Próbuje dosięgnąć.
Ogorzałe dłonie podnosi ku koronie drzew,
bo błękit to kolor jego oczu. Nadal
nie potrafi dotknąć wszystkiego.
Cienie i kształty pozostają nieuchwytne jak mgławice
rozsypane przez stwórcę, powstały z nagła czas.
Od zielonej sukni aż po osuwający się horyzont
wszechświat stale się poszerza, z daleka od jej oczu
przelewa przez granice całości, w ramionach galaktyk
najdrobniejsze cząsteczki przylepiają się do ruchu.
Wciąż potrzeba czasu,
by nauczyła się samotności,
by przypomniała sobie, jak rozwijać pąki.
Jak kwitnąć daleko bez splecionych dłoni,
bez spojrzeń odbitych w kroplach rosy.
Przekwitanie
Tak jak kwiaty ciężko znosi wieczory
za każdym razem gdy zachodzi słońce
bledną jej policzki
gaśnie.
Przychodzi zmrok z ziarenkiem niepokoju
sieje spustoszenie
zwija wtedy płatki wyczekując poranku
a wszystko wokół staje się niepewne.
Tak trudno utrzymać jej się w cieniu
bez światła skóra zarasta kolcami
krzepnie
oddechy ranią przejrzałe wnętrze.
I choć nie chce
aby trwać musi wciąż tracić
co noc ginąć cząstką siebie.

Miejsce II – LUKRECJA – Milena Gojny-Zbierowska (Chorzów)
Lęk jako choroba przenoszona drogą kropelkową
Wiosną budzą się alergie. I alegorie. Podczas kichania
wydychamy powietrze z prędkością 150 km/h. Podczas
pojedynczego kichnięcia wydychanych jest około 40 000
kropli, które potrafią zawędrować na odległość nawet
3 metrów. Dlatego tak ważne jest, by zakrywać usta gdy
mówimy do siebie could you pass the salt, please czy
pana matka odeszła bez bólu.
Gdy mówisz jak bardzo wczoraj umarłeś gdy po raz
pierwszy nie mogłeś sobie przypomnieć drogi do domu,
tej drogi, którą nosiłeś w sobie od dzieciństwa, rdzewieją
wszystkie moje serca, korzenie wciągają mnie do trzewi
ziemi, jestem niepotrzebnym paprochem w twoim mieście
lęków i rozpaczy, północny wiatr rozrywa nozdrza, bez
wysiłku rozszarpuje poczucie sensu.
Gdy roztopi się lód
Nigdy nie byłam wiosną, a jednak wspinam się
na akordy pączkujących gałązek. Patrzę jak bez
lęku rozpychają ogród. Dotykam krawędzi bólu
chociaż ziemia pachnie nowym otwarciem dla tych
co jeszcze na niej, nie w niej. Szukam opuszkami
śmiertelności dowodu na nietrwałość. Noc pisze
w nas ciszą. Cały świat rozpadnie się do świtu.
Między Bogiem a prawdą ulokowało się dziś. Nie
umiem go znaleźć, drżącą myślą oplatam dźwięk
zegara. Nikt nie pyta o jutro, wszyscy gramy na
zwłokę. Zwlekamy ze śmiercią oszczędzając na
życiu na wszelki wypadek, na wypadek błędu
w estymacji życia wiecznego

Miejsce III – GODŁO „SZAFRAN” – Janusz Pyziński (Dębica)
Dźwięki
moja wieś na dźwiękowej ścieżce, niesiona muzyką z taborów gwiazd. skąpana w konfetti liści,
z brokatem u stóp, tańczy najpiękniejsze chwile, popijając stare wino lata, ze szkieletów traw.
wesele w remizie na rozdrożu, dzielnie walczy z kurzem. za stołami goście stwarzają swoje,
własne światy, po ostatni łyk, zachłyśnięcie niepowtarzalnością głosu, śpiewanym na głosy.
i jeszcze jeden, i jeszcze raz. wolontariat sąsiedzki, darmowa taksówka do snu. przystanku tu
nie ma, ostatni odjechał wraz z komfortem zakupów w internecie. zaplątana w ugorach, leczyć
będzie kaca, gasić rosą wewnętrzne płomienie zimnej wojny z sumieniem, że coś poszło nie tak.
najgorsze są poniedziałki, remanent sztachet, przydrożnych słupków, sińców i ran od zatargów
z niewinnością. od tego nie ma przebaczenia, i nie ma mea culpa i nie ma zmiłuj się, chyba
że pod sklepem, na zeszyt, na krechę, byle prędzej, bo nieobecni nie mają racji, a byt zagrożony
kolejką po łyk. do środy. w środy disco polo i wybór miss podkoszulka, mokrego od potu.
wyborów jest kilka. penetracja sondaży, która z kim, w policzek, czy w usta, latarnia, czy
ciemność. wygrywają biodra, i umiejętność objęć, akrobacji na drążku. nieważne, od łopaty,
czy wideł. ważne by mieć wyobraźnię w kącikach ust, a w oczach iskierki. i lubić słuchać poezję.
w piątek jarmark, najprzyjemniejsze, co może się zdarzyć. nauka dźwięków nie słyszanych dawno.
rżenie koni, i turkot, wlewają się atropiną w lustro, rzeczywistością utraconego raju. wędrówka ulicami rupieciarni, niczym po majestacie niebotycznych gór, hieroglifów przeszłości, jest jak laudanum kupione w bezimiennej pamięci, wybawieniem z traumy codzienności. ze zdartej winylowej płyty, płynie głos pożyczony u krawczyka, choć czasem zawyje z tęsknoty, jak pies porzucony w psi los, to grunt że cieszy, jak kiedyś kołysanka, na gruncie pękniętego dzbana.
trzeba go odkupić, i dębowy stół, centrum naszych rozmów. o ziemi wciąż obiecywanej.
Nasze drzewo
tobą jest świat mój i droga, leciutki dotyk niepokoju, i każda zmarszczka
wyżłobiona na wzór podskórnych korytarzy, w których nie płynie przecież woda.
we mnie dom twój wzrasta, gdy zmierzch kataryniarz zakręci gwiazdami,
i Wielkiego Wozu potoczą się koła, po bezdrożach Mlecznej Wyobraźni.
będziesz mnie karmić zajączkami światła. wszystkie moje pustki czekają
na słowo, zapisane braillem oddechu na straganie skóry. twoja podróż,
po mojej neandertalskiej sierści, dryfuje jak porzucone łódka
na spienionej fali. uzbroisz ją w wiosło, ułożysz nas w całość.
bo jesteś jak wiosło, które penetrując najczulej głębiny, wybudza z letargu
nagość pulsujących kręgów. echo morza zamkniętego w muszli, wchodzące
w stan lotny pejzażu. za oknem ciemno, gdyż światło jest w nas; od wzgórza
Wenery, po łańcuch Księżycowych Gór. a w dłoniach wiatr prowadzący do…
już tyle słoi przeżyliśmy razem, otuleni korą niełatwych przeznaczeń,
gdzie żaden krok, jak kropka, nie oznaczał końca, tylko początek
następnego zdania. czytałaś mnie powoli, starannie, z interpunkcją,
i naciskiem na słowa, które długowieczność zawdzięczają misterium
nieskończonych rozmów, a do których wracamy jak słońce na niebo,
zbiegłe prosto z obrazów Chagalla i Brague’a, po to tylko,
by ciepło zastygło w bursztynie słowem cała twoja.
stoję przed sztalugą; ty leżysz jak Wenus – Wieża Babel ciała.
pisałem dzień po dniu, aż po puentę dzisiejszego wieczoru. ikonę świętej,
od której uwolnił się nimb, jak z firanki okno. patrzyłaś prosto w oczy,
drążąc mnie do pestki, na brzegu naszego Genesis. cofało się morze spod Etny,
po omszałe kamienie, gdzie sargassowe dreszcze odcisnęły wieloznaczność słów.
obietnicą końca, że będzie początkiem nowego kochania.
tyle tych słoi przez noc przytulonych, i rozczłapanych przez każdy dzień.
popatrz, już jesień pień okrywa kirem, a zima nas otula mchem.
i drwal coraz częściej obok nich przechodzi, policzył już wszystkie,
ostrząc zęby pił. do n-tej potęgi każdą podnosimy chwilę, i każdy
następny słój wypełnia się trudem dźwigania ciężaru płodowych wód,
i nic nie takie oczywiste, chociaż we włosach skrzy się szron.
lecz zanim drwal się zdecyduje, zatańczmy jeszcze jeden walc, pod niebem
jeszcze młodych liści, zaśpiewajmy korzeniom dziękczynną pieśń.

Wyróżnienie specjalne
Słonecznik – Olga Liszczuk (Ukraina, Zaporoże, obecnie Krynica Zdrój)
LIST OD MOJEGO OGRODU
Jak się masz, Olgusiu przepiękna?
Och, twoje te ręce pamiętam!
Mój mały kawałeczek każdy
Był Tobą zadbany poważnie.
Cudowne dni pełnego szczęścia,
Od wiosny do zimy zajęcia!..
Nie mogę zapomnieć radości
Patrzenia na moje bujności:
Cieszyła się dniem dynia złota,
Fasola brodziła wzdłuż płotu,
Słonecznik witał pomidory,
Nie tracił dobrego humoru.
Olgusiu moja ulubiona,
Nas dzieli dwuletnia już wojna.
Nie mogłaś mnie zabrać ze sobą –
Nie jestem ja psem albo kotką…
I teraz pokrywa mnie tylko
Kobierzec wyschniętych badylków,
A w nim jeszcze są wyspy chwastów
I wiele fragmentów pocisków…
Nie wierzę, że mnie zostawiłaś!
Wciąż wiosną hoduję żonkile,
Sumiennie uprawiam owoce –
Dla ptaków, owadów pomoce.
Wiesz co, ta malutka jabłonka,
Opodal krzaczastej aronki,
Już dała jabłuszka zielone!
Niestety nikt ich nie skosztował…
Dopóki wytrzymam, poczekam…
I będzie, jak dawniej, opieka!
Oczyścisz dokładnie ze śmieci,
Bym mógł jeszcze lepiej się kwiecić.
Co zmarło, zasadzisz ponownie,
Więc będę ja znów napełniony.
A rany na drzewach od kuli
Troskliwość łagodna utuli.
Ta wojna niechybnie się skończy,
Zwycięstwo nadejdzie skowrończe!
Nareszcie spotkamy się z Tobą.
Olgusiu, przyjeżdżaj!
Twój ogród.
