WYRÓŻNIENIA
Godło: My-Oni – Barbara Maria Rustecka (Warszawa)
Umieraliśmy razem, gdy zabierał Cię Covid
Lubiliśmy pod naszą skórą wyczuwać nas
kiedy ciało rozchylone ulega i tworzy
coś nowego.
Na balkonie sokoły trzepoczą skrzydłami
w sam środek mojego oddechu
mieszkają tu wbrew ludzkim regułom i oczekiwaniom.
To wszystko odciągnęło na chwilę mnie
od Ciebie, wpuściłem na moment dużo powietrza
do nabrania i obrazy na światło dzienne.
Przedtem umarło niebo wraz z Twoim odejściem.
Ktoś minął mnie obojętnie,
słyszałem szum w głowie,
gdy pokonywałem głuche zakręty
obce – własne kroki pod oknem.
Przemknąłem obok kwitnącego berberysu w stronę
białych tabletek zadomowionych jak kołki w mojej głowie.
Sójka na dębie rozkrzyczała się.
Na stołku widać było przez otwarte okno
mieszające mąkę w garnku nasze dziecko.
Kuchnia tonęła w białym pyle.
Jeśli coś mogło zatrzymać mnie przy życiu
Naiwnie i czule musiałem się zgodzić. Bo już
to się stało. Rozsypały się tabletki z mojej
dłoni, by chłód nie przebił powietrza
I nie przyrósł do żeber.
Pandemia się zmniejsza
ale nie dla Ciebie
Jak przyzwyczaić się do ciszy, która spada nagle na papier.
Są dni odbierane poza słowem, bez określenia ramy śmierci
gdy przybija się gwoździe w zaciśnięte myśli.
Wychodzę z domu, biegnę w niedorzeczną czwartą nad ranem;
pod stopami rozsypuje się żwir złudzeń,
uderzył w kostkę stopy. Rzeczywistość szybko spływa po skroniach
porywa słowa, których mi zabrakło.
Ukradkiem spoglądam na Twoją obecność
ukrytą za drzwiami. Za szybą
w szafie wisi Twoje nowe palto. Stoją obok siebie
kupione wczoraj buty. Za nimi pełznie jakiś ruch
w stronę ucichłych od napięcia progów.
Mówienie o tym ma w sobie coś z Boga. Mimo że
powietrze idzie wspak
Twojego oddechu. Kurz nie osiądzie na szybie
bo okno nie zostanie otwarte. By
Ci nie przyszła chęć na wyjście
z tego pokoju.
Godło: KOTEM W PŁOT – Marcin Sztelak (Czeladź)
Noc bez świtu, zmierzch bez nocy
Ponownie wychodzę przez drzwi
w suficie, przyczajony, na palcach.
Tam czeka jądro galaktyki i spadające
gwiazdy do upychania w kieszeniach.
Można nimi zapłacić za słodką kawę
na opuszczonych stacjach, pijąc ostrożnie
rozkręcać spiralę drogi mlecznej,
aby zbudować całkiem inny wszechświat.
Bez wybuchających słońc i meteorytów
od czasu do czasu burzących, nawet najlepsze,
koncepcje stworzenia.
Ja jednak muszę wracać, dopóki drzwi
jeszcze niezatrzaśnięte a ślady stóp wskazują
prostą drogę w sen, może nawet wieczność.
Widma
Deszcz siąpi
czterdziesty dzień, na szczęście
nocą obraz się wyostrza.
Prostokąty okien zaklinowane
w gardzielach przemoczonych podwórek
dzielą przestrzeń
na prawie zapomniane ścieżki.
Tylko lekkie drżenie z trudem
przesączanego przez szyby światła
przypomina o tysiącach kroków
żłobiących ścieżki w czasie
przeszłym i przeszłym.
Teraźniejszość jest przerażająco cicha,
prawie martwa, nie licząc poszeptywania
sekundnika.
Deszcz siąpi.
godło: Codzienność niedopowiedziana – Renata Diaków (Nowogród Bobrzański)
Noc Świętojańska
Między nutami skaczącymi po palcach kontrabasisty brzmi
zapowiedź sobótkowej nocy. Ponad naszymi głowami
zapalają się świetliki gwiazd. Od podróży po saturnicznych
pierścieniach kręci mi się w głowie. Psalmy Kochanowskiego
kluczą po pięcioliniach mojej pamięci. Tak, królem moim jesteś,
przypominam sobie po tym, jak na karcie rozchylonej księgi
dostrzegam pieczęć nabrzmiałą wilgocią czarnoleskich truskawek
W ogrodzie
Czułam wstyd, gdy pierwszy raz otworzyłeś bramę do mego
ogrodu. Wyjałowiona, spalona tęsknotą za troskliwym
dotykiem, czekałam w napięciu na to, co powiesz. Myślałam-
przecież z takiej ziemi nic nie wykiełkuje. Nie martw się –
powiedziałeś to będzie piękny ogród. Najpierw odnalazłeś
miejsce, w którym bije źródło i skierowałeś jego rozkoszną
wilgoć ku dolinom i zagłębieniom. Wkrótce zakwitły
niezapominajki. Potem pojawiły się stokrotki. Kiedy
rozkwitły piwonie, poczułam puls pod stopami. Spójrz –
powiedziałeś – to kwiaty z naszego ogrodu – i podałeś mi
wielobarwne naręcze kwiatów. Zanurzyłeś twarz w bukiecie
wchłaniając zmysłowy zapach. Nie mogłam oderwać oczu od
kropli potu na aksamitnych płatkach piwonii.
WIERSZE ZAUWAŻONE
Godło: “Winnica” Krystian Prynda (Katowice)
Sawanna
Sawanna pachnie wodą kolońska, padliną i spiekotą
Zjeżoną sierścią hien i wypróżnieniami słoni
Masajowie wyjęci z fotograficznych kart nieruchomieją
Na nic zdającymi się już dzidami
W słońcu odbija się pomruk czyhającej śmierci
Szybkokopytne żyrafy zawieszają szyje
W ostatnim uścisku kłujących akacji
Zebry wymalowane deseniami bezmiaru
I chyżość antylop przekraczających niepokój
Tan-tamy biją w oczach szybujących sępów
Cicholotnym wyrokiem trwania.
Wszędobylska czujność niebezpieczeństwa
A oni w przewiewnych ubraniach
Za chwile wyjeżdżają jeepami w komfort
Pozostawiając w cieniu baobaby
Na pożegnanie Afryki
Przemijanie
Szorstkość kory starego drzewa
Kryje w sobie tajemnice
Lat minionych
Jest pamięcią wiatru, słoty i słońca
Stwardniałym milczeniem przemijania
I dosłowieniem trwania:
Od nasiona po umięśnione konary
Tryskające liśćmi.
To wszystko z czasem zmieni swe oblicze
I nagość oblecze pień niegdyś życiodajny –
To misterium kniei i ogrodów
Kora opadnie i obróci się w próchno
Wzbogacając poszycie lasu
i dając ulgę owocorodnym sadom
Hołd rozsypującemu się drzewu odda
Wygrzebujący się spod jesiennej mgły
Pragnący życia niepozorny żuczek
godło: Karim – Tadeusz Knyziak (Warszawa)
Drzewa umierają stojąc
W Białowieży modli się cis.
Wyszeptaniem. Nasłuchując.
Ptaki wyśpiewują pieśni o milczeniu
powalonych drzew, o ich płaczu.
Jak to jest, kiedy drzewa się modlą?
Jak to jest, kiedy płaczą?
Czy to tylko lęk, czy świadomość wyroku?
Bez umiejętności obrony,
bez możliwości ucieczki,
tak inne od człowieka,
skazane na jego zachłanność i władzę.
Pierwsze ostrzeżenie. Z puszcz odległych,
od drzew najstarszych, co widzą dalej
i przeczuwają więcej. Tych o psim węchu,
znających swąd elektrycznej piły.
To zapewne tylko zwierzęcy instykt
wyczuwania zła i zdrady.
Ptasie głosy przynoszą wieści o rzezi,
uczą się tego słowa i oswajania lęku.
Na skraju lasu modli się drzewo.
Stań przy nim, niech nie czuje się samotne
i opuszczone. Dotknij czołem kory.
Podziel się ułudą własnej siły przetrwania.
Miał być wiersz o ogrodach
Wszystkiemu winna cisza,
pewnie ją pamiętasz.
Ta sama, co czekała
w zielonych ogrodach,
gdy brnęliśmy przed laty
w jej dzikość,
w jej świętość,
we wszystko czym kusiła noc
niebiańsko młoda.
Zapragnąłem ożywić to,
co już kostniało,
obmyć duszę i ciało
celebrują dotyk.
Durny, stary romantyk.
Nie wiem, czego chciałem,
osiadłem
pierwszą strofą na liściach
jak motyl.
Kołowałem w przestrzeni
rozmytych obrazów,
szukając słów ukrytych
pod senną powieką,
by zawiesić je
pośród wczorajszych kasztanów,
nim w mgłę się przeistoczą
rozpłyną jak mleko.
Miał być wiersz o ogrodach,
kasztanach w zieleni.
Zasnąłem,
wybacz proszę.
Winna ławka w cieniu.
Godło: Sklepy cynamonowe – Dominika Patrycja Wilk (Malawa)
Ogród utracony
to był jej ogród, latem niosły się po nim krzyki
okolicznych dzieci, koty drzemały pod drzewami
jakby pilnowały, by nie odeszły
trawa zawsze była za wysoka, a krzewy
drapały ręce, gdy chciała je ogołocić z owoców
jabłonie i grusze atakowały smakiem
niekiedy też ochoczo sypały się na ziemię i głowy
wiedziała, że najpiękniej jest tam
kiedy nikogo nie ma prócz świergocących ptaków
podglądała go przez białą firankę ze wstydem
i gładziła szybę w oknie, gdy padało
znała każdy kamyczek i każdy kwiat
które stworzyła dłonią i modlitwą o deszcz
to był jej ogród, z ogonem lisa znikającym w oddali
z pszczołami brzęczącymi nad uchem
i komarami gryzącymi bezlitośnie do wieczora
widziała już w nim drewnianą huśtawkę na gałęzi orzecha
i stół z dzbankiem kompotu, obok męża i córeczkę
która miała się wkrótce narodzić
to był jej ogród, póki ostatni raz nie spojrzała
w tamtą stronę, powietrze nie pachniało
już słońcem, ale strachem, z nieba zamiast kropel
leciały drobinki popiołu, a huk samolotów
zagłuszał wróble i kury
dzisiaj nic nie jest jej, nawet oczy patrzące
przez obce okno w obcym mieście
one zostały tam, między bordowymi sztachetami
podobnie ręce zanurzające się we włosach jak
w znajomej trawie
Inna poezja
Nie tak wyobrażałam sobie poezję wojenną
Nie ma w niej nawoływania do walki –
Bo jak mówić o przemocy, kiedy
Samemu nie chce się jej doświadczać
Nie ma wychwalania żołnierzy
Ani minuty ciszy na ich cześć – bo
Jak stworzyć minutę w wierszu
Jeszcze taką, która jest cicha
Wiersz jest po prostu jak szept
Którego nie dosłyszą na polu walki
Jak mignięcie światła, które
Dotrze tylko do patrzących oczu
Nikogo absolutnie nie obchodzi
Czy tam się było, czy widziało się
Koniec świata tylko w telewizji
To nie jest już krzyk zdławionego gardła
Dobywający się z podziemi
To nie modlitwy do Boga
I wszystkich świętych
Ani obraz tego, co było przedtem
To ludzie, bomby i krew
Ujęci na kolorowych zdjęciach
Napisani czarno na białym
Dosłownie i w przenośni
godło: LIPIEC – Mirosław Kowalski (Mysłowice)
najsłodsze
na ramieniu przysiadały sójki obok duszy
do parcianej torby na odłamki horyzontów lub chmur
wciskały żołędzie i bukiew
stukały dziobami w napełniony słońcem termos
zachwycone odbiciem w błyszczącym wieczku
dostojne damy w nastroszonych kieckach
do tamtych przedsionków
lawendowo-słomianych
wchodziło się jak w niebiańskie furtki
z pokłonem dla jego wysokości kota starego lenia
z mapą obejścia w źrenicy
w zeszycie do rysunków zasychały wszystkie ścieżki
i szepty dotyki pocałunki kradzione po hultajsku
spod grzywek i warkoczy czernionych popiołem z ogniska
w dali po kraciastych grzbietach pól jeździło lato kombajnem
do chłodnych piwnic lasu uciekało się na koniach
wystruganych kozikiem lub finką
w tamte zagajniki
rozbujało-tajemne
wprowadzały zielone podściółkowe nimfy
smukłe zwiewne nagie
z promykiem prześwitu w zaciśniętej piąstce
sójki stroszyły kiecki z niebieskim lusterkiem
odbijało się w nim każde kolejne lato z kraciastych pól
najsłodsze z owoców nabierały dorosłych kształtów
dojrzewały jak młode wino
w dyskretnym woalu zmysłowych grzywek
kuszących warkoczy
***
nasze ogrody wiszą nad miastem jak zielone latarnie
dryfują na zmiennych wiatrach
lub zacumowane drzemią tuż nad horyzontem
nasze ogrody odbijają światło połyskują jak lodowe góry
przeglądają się w nich kolejne dni i miesiące
te nie przychodzą tutaj jak do gabinetu krzywych luster
bo w naszych ogrodach wszystko jest
takie jakie jest zasilane deszczem i rosą
pęcznieją wśród chmur jak bujne rajskie wyspy
ale nie znoszą ani kropli złej krwi czy dziegciu
spryskane nimi w niedobrą godzinę
gubią swoje cenne liście jak zegary zużyte sekundy
nie poznajemy wtedy naszych ogrodów
bywa nawet że strącają z siebie pełne piskląt gniazda
urodzą jakiś zatruty owoc
całe oplotą się w ciernie
i tak aż do świtu
do nowej dobrej aury
w okresach powrotu przyjaznych sekund godzin miesięcy
nasze ogrody rozkwitają ponownie
przepływają nad nami nieposkromione rozrosłe
znowu przygarniają zbłąkane ptaki
spuszczają nam z góry linowe drabinki
godło: SARNA – Anna Piliszewska (Wieliczka)
Ślady
Znów cię, dziadku, szukałam w zarośniętym sadzie
W gęstwie malw i agrestów, i zdziczałych malin.
Sierp księżyca rozbłysnął – i rdzawo się palił
Nad renklodą, co długie, szare cienie kładzie.
Brzękło wiadro przy studni – pobiegłam ochoczo,
Z wiarą, że tam przyszedłeś, żeby czerpać wodę
By podlewać rośliny. Puszczyk nad ogrodem,
Przemykając na skrzydłach, napawał się nocą.
Ale ciebie nie było. Dźwięk głuchym złudzeniem
Wybrzmiał i się rozpłynął w ciżbie sennych liści.
Kształt twój mignął przed szopą. A może się wyśnił,
Choć ten fantom mnie naraz przyprawił o drżenie.
Dygotałam, myszkując po ciemku z nadzieją,
Że cię dojrzę z konewką albo z sekatorem –
I opatrzysz z czułością każde drzewko chore,
Z gleby wyrwiesz lebiody, co same się sieją.
Nie pamiętam – płakałam? Albo bez przy płocie
Ronił liście tak łzawo, tak bardzo inaczej,
Że się mi wydawało, iż bezgłośnie płacze,
Pogrążony wraz ze mną w dziecięcej tęsknocie.
Jaki wiatr ciebie wywiał, jaki deszcz wypłukał?
Tyle tu twoich śladów, tyle tu pamiątek…
Przyszła wiosna – kres zimy. Zielony zakątek
Sprawił, że cię uparcie, rozpaczliwie szukam?
Wciąż dostrzegam w przyrodzie na każdym spacerze
W lesie, w polu, na łąkach, w kolczastym chruśniaku,
Prowadzący do ciebie szlak sekretnych znaków.
Ludzie mówią, że zmarłeś – a ja im nie wierzę.
klątwa Ondyny
smętarzysko pociągów – wagony odarte z tapet, lamp,
zagłówków i siedzeń. chłopiec z procą w kieszeni, w
kaszkieciku na bakier kijem bada przyczynę
bezdechu lokomotywy – puka w puste brzuszysko. zawsze
chciałam się bawić w takim miejscu, gdy byłam mysiowłosą
dziewczynką. a teraz, kiedy dostrzegam
na nieczynnej bocznicy kształt z daleka podobny do
gada, do brontozaura – drżę. żenują mnie nagie, oskubane
z godności szkielety upadłych maszyn. parowozy o płucach
tkniętych klątwą Ondyny.