Magia Ogrodów VII – nagrodzone wiersze (wyróżnienia, wiersze zauważone)

WYRÓŻNIENIA

Godło: My-Oni – Barbara Maria Rustecka (Warszawa)

Umieraliśmy razem, gdy zabierał Cię Covid

Lubiliśmy pod naszą skórą wyczuwać nas

kiedy ciało rozchylone ulega i tworzy

coś nowego.

Na balkonie sokoły trzepoczą skrzydłami

w sam środek mojego oddechu

mieszkają tu wbrew ludzkim regułom i oczekiwaniom.

To wszystko odciągnęło na chwilę mnie

od Ciebie, wpuściłem na moment dużo powietrza

do nabrania i obrazy na światło dzienne.

Przedtem umarło niebo wraz z Twoim odejściem.

Ktoś minął mnie obojętnie,

słyszałem szum w głowie,

gdy pokonywałem głuche zakręty

obce – własne kroki pod oknem.

Przemknąłem obok kwitnącego berberysu w stronę

białych tabletek zadomowionych jak kołki w mojej głowie.

Sójka na dębie rozkrzyczała się.

Na stołku widać było przez otwarte okno

mieszające mąkę w garnku nasze dziecko.

Kuchnia tonęła w białym pyle.

Jeśli coś mogło zatrzymać mnie przy życiu

Naiwnie i czule musiałem się zgodzić. Bo już

to się stało. Rozsypały się tabletki z mojej

dłoni, by chłód nie przebił powietrza

I nie przyrósł do żeber.

Pandemia się zmniejsza

ale nie dla Ciebie

Jak przyzwyczaić się do ciszy, która spada nagle na papier.

Są dni odbierane poza słowem, bez określenia ramy śmierci

gdy przybija się gwoździe w zaciśnięte myśli.

Wychodzę z domu, biegnę w niedorzeczną czwartą nad ranem;

pod stopami rozsypuje się żwir złudzeń,

uderzył w kostkę stopy. Rzeczywistość szybko spływa po skroniach

porywa słowa, których mi zabrakło.

Ukradkiem spoglądam na Twoją obecność

ukrytą za drzwiami. Za szybą

w szafie wisi Twoje nowe palto. Stoją obok siebie

kupione wczoraj buty. Za nimi pełznie jakiś ruch

w stronę ucichłych od napięcia progów.

Mówienie o tym ma w sobie coś z Boga. Mimo że

powietrze idzie wspak

Twojego oddechu. Kurz nie osiądzie na szybie

bo okno nie zostanie otwarte. By

Ci nie przyszła chęć na wyjście

z tego pokoju.

Godło: KOTEM W PŁOT – Marcin Sztelak (Czeladź)

Noc bez świtu, zmierzch bez nocy

Ponownie wychodzę przez drzwi

w suficie, przyczajony, na palcach.

Tam czeka jądro galaktyki i spadające

gwiazdy do upychania w kieszeniach.

Można nimi zapłacić za słodką kawę

na opuszczonych stacjach, pijąc ostrożnie

rozkręcać spiralę drogi mlecznej,

aby zbudować całkiem inny wszechświat.

Bez wybuchających słońc i meteorytów

od czasu do czasu burzących, nawet najlepsze,

koncepcje stworzenia.

Ja jednak muszę wracać, dopóki drzwi

jeszcze niezatrzaśnięte a ślady stóp wskazują

prostą drogę w sen, może nawet wieczność.

Widma

Deszcz siąpi

czterdziesty dzień, na szczęście

nocą obraz się wyostrza.

Prostokąty okien zaklinowane

w gardzielach przemoczonych podwórek

dzielą przestrzeń

na prawie zapomniane ścieżki.

Tylko lekkie drżenie z trudem

przesączanego przez szyby światła

przypomina o tysiącach kroków

żłobiących ścieżki w czasie

przeszłym i przeszłym.

Teraźniejszość jest przerażająco cicha,

prawie martwa, nie licząc poszeptywania

sekundnika.

Deszcz siąpi.

godło: Codzienność niedopowiedziana – Renata Diaków (Nowogród Bobrzański)

Noc Świętojańska

Między nutami skaczącymi po palcach kontrabasisty brzmi

zapowiedź sobótkowej nocy. Ponad naszymi głowami

zapalają się świetliki gwiazd. Od podróży po saturnicznych

pierścieniach kręci mi się w głowie. Psalmy Kochanowskiego

kluczą po pięcioliniach mojej pamięci. Tak, królem moim jesteś,

przypominam sobie po tym, jak na karcie rozchylonej księgi

dostrzegam pieczęć nabrzmiałą wilgocią czarnoleskich truskawek

W ogrodzie

Czułam wstyd, gdy pierwszy raz otworzyłeś bramę do mego

ogrodu. Wyjałowiona, spalona tęsknotą za troskliwym

dotykiem, czekałam w napięciu na to, co powiesz. Myślałam-

przecież z takiej ziemi nic nie wykiełkuje. Nie martw się –

powiedziałeś to będzie piękny ogród. Najpierw odnalazłeś

miejsce, w którym bije źródło i skierowałeś jego rozkoszną

wilgoć ku dolinom i zagłębieniom. Wkrótce zakwitły

niezapominajki. Potem pojawiły się stokrotki. Kiedy

rozkwitły piwonie, poczułam puls pod stopami. Spójrz –

powiedziałeś – to kwiaty z naszego ogrodu – i podałeś mi

wielobarwne naręcze kwiatów. Zanurzyłeś twarz w bukiecie

wchłaniając zmysłowy zapach. Nie mogłam oderwać oczu od

kropli potu na aksamitnych płatkach piwonii.

WIERSZE ZAUWAŻONE

Godło: “Winnica” Krystian Prynda (Katowice)

Sawanna

Sawanna pachnie wodą kolońska, padliną i spiekotą

Zjeżoną sierścią hien i wypróżnieniami słoni

Masajowie wyjęci z fotograficznych kart nieruchomieją

Na nic zdającymi się już dzidami

W słońcu odbija się pomruk czyhającej śmierci

Szybkokopytne żyrafy zawieszają szyje

W ostatnim uścisku kłujących akacji

Zebry wymalowane deseniami bezmiaru

I chyżość antylop przekraczających niepokój

Tan-tamy biją w oczach szybujących sępów

Cicholotnym wyrokiem trwania.

Wszędobylska czujność niebezpieczeństwa

A oni w przewiewnych ubraniach

Za chwile wyjeżdżają jeepami w komfort

Pozostawiając w cieniu baobaby

Na pożegnanie Afryki

Przemijanie

Szorstkość kory starego drzewa

Kryje w sobie tajemnice

Lat minionych

Jest pamięcią wiatru, słoty i słońca

Stwardniałym milczeniem przemijania

I dosłowieniem trwania:

Od nasiona po umięśnione konary

Tryskające liśćmi.

To wszystko z czasem zmieni swe oblicze

I nagość oblecze pień niegdyś życiodajny –

To misterium kniei i ogrodów

Kora opadnie i obróci się w próchno

Wzbogacając poszycie lasu

i dając ulgę owocorodnym sadom

Hołd rozsypującemu się drzewu odda

Wygrzebujący się spod jesiennej mgły

Pragnący życia niepozorny żuczek

godło: Karim – Tadeusz Knyziak (Warszawa)

Drzewa umierają stojąc

W Białowieży modli się cis.

Wyszeptaniem. Nasłuchując.

Ptaki wyśpiewują pieśni o milczeniu

powalonych drzew, o ich płaczu.

Jak to jest, kiedy drzewa się modlą?

Jak to jest, kiedy płaczą?

Czy to tylko lęk, czy świadomość wyroku?

Bez umiejętności obrony,

bez możliwości ucieczki,

tak inne od człowieka,

skazane na jego zachłanność i władzę.

Pierwsze ostrzeżenie. Z puszcz odległych,

od drzew najstarszych, co widzą dalej

i przeczuwają więcej. Tych o psim węchu,

znających swąd elektrycznej piły.

To zapewne tylko zwierzęcy instykt

wyczuwania zła i zdrady.

Ptasie głosy przynoszą wieści o rzezi,

uczą się tego słowa i oswajania lęku.

Na skraju lasu modli się drzewo.

Stań przy nim, niech nie czuje się samotne

i opuszczone. Dotknij czołem kory.

Podziel się ułudą własnej siły przetrwania. 

Miał być wiersz o ogrodach

Wszystkiemu winna cisza,

pewnie ją pamiętasz.

Ta sama, co czekała

w zielonych ogrodach,

gdy brnęliśmy przed laty

w jej dzikość,

w jej świętość,

we wszystko czym kusiła noc

niebiańsko młoda.

Zapragnąłem ożywić to,

co już kostniało,

obmyć duszę i ciało

celebrują dotyk.

Durny, stary romantyk.

Nie wiem, czego chciałem,

osiadłem

pierwszą strofą na liściach

jak motyl.

Kołowałem w przestrzeni

rozmytych obrazów,

szukając słów ukrytych

pod senną powieką,

by zawiesić je

pośród wczorajszych kasztanów,

nim w mgłę się przeistoczą

rozpłyną jak mleko.

Miał być wiersz o ogrodach,

kasztanach w zieleni.

Zasnąłem,

wybacz proszę.

Winna ławka w cieniu.

Godło: Sklepy cynamonowe – Dominika Patrycja Wilk (Malawa)

Ogród utracony

to był jej ogród, latem niosły się po nim krzyki

okolicznych dzieci, koty drzemały pod drzewami

jakby pilnowały, by nie odeszły

trawa zawsze była za wysoka, a krzewy

drapały ręce, gdy chciała je ogołocić z owoców

jabłonie i grusze atakowały smakiem

niekiedy też ochoczo sypały się na ziemię i głowy

wiedziała, że najpiękniej jest tam

kiedy nikogo nie ma prócz świergocących ptaków

podglądała go przez białą firankę ze wstydem

i gładziła szybę w oknie, gdy padało

znała każdy kamyczek i każdy kwiat

które stworzyła dłonią i modlitwą o deszcz

to był jej ogród, z ogonem lisa znikającym w oddali

z pszczołami brzęczącymi nad uchem

i komarami gryzącymi bezlitośnie do wieczora

widziała już w nim drewnianą huśtawkę na gałęzi orzecha

i stół z dzbankiem kompotu, obok męża i córeczkę

która miała się wkrótce narodzić

to był jej ogród, póki ostatni raz nie spojrzała

w tamtą stronę, powietrze nie pachniało

już słońcem, ale strachem, z nieba zamiast kropel

leciały drobinki popiołu, a huk samolotów

zagłuszał wróble i kury

dzisiaj nic nie jest jej, nawet oczy patrzące

przez obce okno w obcym mieście

one zostały tam, między bordowymi sztachetami

podobnie ręce zanurzające się we włosach jak

w znajomej trawie

Inna poezja

Nie tak wyobrażałam sobie poezję wojenną

Nie ma w niej nawoływania do walki –

Bo jak mówić o przemocy, kiedy

Samemu nie chce się jej doświadczać

Nie ma wychwalania żołnierzy

Ani minuty ciszy na ich cześć – bo

Jak stworzyć minutę w wierszu

Jeszcze taką, która jest cicha

Wiersz jest po prostu jak szept

Którego nie dosłyszą na polu walki

Jak mignięcie światła, które

Dotrze tylko do patrzących oczu

Nikogo absolutnie nie obchodzi

Czy tam się było, czy widziało się

Koniec świata tylko w telewizji

To nie jest już krzyk zdławionego gardła

Dobywający się z podziemi

To nie modlitwy do Boga

I wszystkich świętych

Ani obraz tego, co było przedtem

To ludzie, bomby i krew

Ujęci na kolorowych zdjęciach

Napisani czarno na białym

Dosłownie i w przenośni

godło: LIPIEC – Mirosław Kowalski (Mysłowice)

najsłodsze

na ramieniu przysiadały sójki obok duszy

do parcianej torby na odłamki horyzontów lub chmur

wciskały żołędzie i bukiew

stukały dziobami w napełniony słońcem termos

zachwycone odbiciem w błyszczącym wieczku

dostojne damy w nastroszonych kieckach

do tamtych przedsionków

lawendowo-słomianych

wchodziło się jak w niebiańskie furtki

z pokłonem dla jego wysokości kota starego lenia

z mapą obejścia w źrenicy

w zeszycie do rysunków zasychały wszystkie ścieżki

i szepty dotyki pocałunki kradzione po hultajsku

spod grzywek i warkoczy czernionych popiołem z ogniska

w dali po kraciastych grzbietach pól jeździło lato kombajnem

do chłodnych piwnic lasu uciekało się na koniach

wystruganych kozikiem lub finką

w tamte zagajniki

rozbujało-tajemne

wprowadzały zielone podściółkowe nimfy

smukłe zwiewne nagie

z promykiem prześwitu w zaciśniętej piąstce

sójki stroszyły kiecki z niebieskim lusterkiem

odbijało się w nim każde kolejne lato z kraciastych pól

najsłodsze z owoców nabierały dorosłych kształtów

dojrzewały jak młode wino

w dyskretnym woalu zmysłowych grzywek

kuszących warkoczy

***

nasze ogrody wiszą nad miastem jak zielone latarnie

dryfują na zmiennych wiatrach

lub zacumowane drzemią tuż nad horyzontem

nasze ogrody odbijają światło połyskują jak lodowe góry

przeglądają się w nich kolejne dni i miesiące

te nie przychodzą tutaj jak do gabinetu krzywych luster

bo w naszych ogrodach wszystko jest

takie jakie jest zasilane deszczem i rosą

pęcznieją wśród chmur jak bujne rajskie wyspy

ale nie znoszą ani kropli złej krwi czy dziegciu

spryskane nimi w niedobrą godzinę

gubią swoje cenne liście jak zegary zużyte sekundy

nie poznajemy wtedy naszych ogrodów

bywa nawet że strącają z siebie pełne piskląt gniazda

urodzą jakiś zatruty owoc

całe oplotą się w ciernie

i tak aż do świtu

do nowej dobrej aury

w okresach powrotu przyjaznych sekund godzin miesięcy

nasze ogrody rozkwitają ponownie

przepływają nad nami nieposkromione rozrosłe

znowu przygarniają zbłąkane ptaki

spuszczają nam z góry linowe drabinki

godło: SARNA – Anna Piliszewska (Wieliczka)

Ślady

Znów cię, dziadku, szukałam w zarośniętym sadzie

W gęstwie malw i agrestów, i zdziczałych malin.

Sierp księżyca rozbłysnął – i rdzawo się palił

Nad renklodą, co długie, szare cienie kładzie.

Brzękło wiadro przy studni – pobiegłam ochoczo,

Z wiarą, że tam przyszedłeś, żeby czerpać wodę

By podlewać rośliny. Puszczyk nad ogrodem,

Przemykając na skrzydłach, napawał się nocą.

Ale ciebie nie było. Dźwięk głuchym złudzeniem

Wybrzmiał i się rozpłynął w ciżbie sennych liści.

Kształt twój mignął przed szopą. A może się wyśnił,

Choć ten fantom mnie naraz przyprawił o drżenie.

Dygotałam, myszkując po ciemku z nadzieją,

Że cię dojrzę z konewką albo z sekatorem –

I opatrzysz z czułością każde drzewko chore,

Z gleby wyrwiesz lebiody, co same się sieją.

Nie pamiętam – płakałam? Albo bez przy płocie

Ronił liście tak łzawo, tak bardzo inaczej,

Że się mi wydawało, iż bezgłośnie płacze,

Pogrążony wraz ze mną w dziecięcej tęsknocie.

Jaki wiatr ciebie wywiał, jaki deszcz wypłukał?

Tyle tu twoich śladów, tyle tu pamiątek…

Przyszła wiosna – kres zimy. Zielony zakątek

Sprawił, że cię uparcie, rozpaczliwie szukam?

Wciąż dostrzegam w przyrodzie na każdym spacerze

W lesie, w polu, na łąkach, w kolczastym chruśniaku,

Prowadzący do ciebie szlak sekretnych znaków.

Ludzie mówią, że zmarłeś – a ja im nie wierzę.

klątwa Ondyny

smętarzysko pociągów – wagony odarte z tapet, lamp,

zagłówków i siedzeń. chłopiec z procą w kieszeni, w

kaszkieciku na bakier kijem bada przyczynę

bezdechu lokomotywy – puka w puste brzuszysko. zawsze

chciałam się bawić w takim miejscu, gdy byłam mysiowłosą

dziewczynką. a teraz, kiedy dostrzegam

na nieczynnej bocznicy kształt z daleka podobny do

gada, do brontozaura – drżę. żenują mnie nagie, oskubane

z godności szkielety upadłych maszyn. parowozy o płucach

tkniętych klątwą Ondyny.

Skip to content